Happening

Sklejka „Choinka Futurystów i co z tego wynikło”, dn.16.12.1973, Archiwum Jana Dormana, Instytut Teatralny

Jan Dorman
Dwa ognie
(zabawa podwórkowa nic więcej)


30 czerwca 1980 roku

 

„Cokolwiek jest warte moje doświadczenie
podzielę się nim z tobą, i może na coś ono się przyda”.
(Edward Gordon Craig)

 

W roku 1977 po długich wahaniach postanowiłem zrezygnować z prowadzenia teatru. Wydawało mi się, że ucieczka w góry (Zakopane – Ornak), pomoże mi na zawsze porzucić scenę. Teatr mój nie cieszył mnie i nie stanowił podniety do pracy.

Minęło parę miesięcy. Sądziłem, że jestem wyleczony. Lecz indagowany przez dziekana Wyższej Szkoły Teatralnej we Wrocławiu, dr Henryka Jurkowskiego, współpracy nie odmówiłem. Cóż miałem robić? I tak znowu byłem blisko teatru.

Teraz, skoro się zdecydowałem, chciałem jak najszybciej znaleźć się w kotle spraw, jakie niesie ze sobą życie szkoły. Więcej. Chciałem, aby ta praca sprawiała mi kłopoty. Tak wyglądała moja idealna, optymistycznie podjęta równowaga rzeczywistości. Tak też stanąłem przed młodzieżą.

Co chcesz od nas bratku, z czym przychodzisz do nas? Masz te swoje stłuczone skorupy, zbierasz je z ziemi, podnosisz. Widzimy ten twój trud schylania. A później, gdy próbujesz rekonstruować je i sklejać – brak ci śliny.
Ręce! Spójrz. Raczej są skłonne do drżenia, niż do pracy. Przeszkadza nam ta twoja niepewność. Jedynie akceptujemy twoje chęci. Ale musisz zrozumieć, że chcemy być świadkami rozbijania, a nie sklejania. Rozumiem.
Nie. Nie rozumiesz, bo dzieli nas różnica wieku. Bo patrzysz na nas twoimi wyblakłymi oczami i dalej nie rozumiesz.

Tak mi się wydawało, gdy stanąłem przed nimi.

„Czuję żywą antypatię do młodzieży, kiedy spotykam się ze studentami kręcącymi się i wiercącymi na krześle. A oni swoimi przyjemnymi, młodymi głosami wypowiadają takie nieprzyjemne rzeczy”.

Nie! To nie moje słowa. To Tomasz Mann tak pisze do swojego przyjaciela Fhrenszteina.

A były chwile, gdy miałem ochotę wyjawić, że czuję tak samo.

A przecież, tak bardzo chciałem być z nimi.

***

Minęły dwa sezony. Braliśmy się w tym czasie za łby. Ale ostatecznie wychodziło na to, że na przykład, taki Wojciech Stawujak, który wręcz mówił, że mnie nienawidzi – teraz co? Kompan najlepszy. Na swój ślub zaprasza. Rodzicom przedstawia, jako swojego najlepszego kumpla, przyjaciela nieomal.

Takich momentów miałem kilka, ale teraz chciałbym się zatrzymać przy jednym wydarzeniu, które jest najbliżej i dotyczy ostatniego roku akademickiego.

Otóż w sezonie ubiegłym [1979–1980] powierzono mi zajęcia ze studentami roku drugiego. – Najpierw stwierdziłem z zadowoleniem, że jest to młodzież wyjątkowo sympatyczna i pracowita. To mnie ujęło i bardzo byłem ciekawy, jak potoczą się nasze sprawy.

W semestrze minionym, zimowym, zajmowaliśmy się „Medeą”. Podczas zajęć pragnąłem przekonać słuchaczy w jak dalekim stopniu przedmiot (rekwizyt), w działaniu scenicznym ma wpływ na interpretację gry aktora. Nie miałem tutaj specjalnych z ich strony oporów, ale zacząłem odczuwać coś w rodzaju niechęci. Mało tego! Część studentów z tego roku, zgromadziła się pod skrzydłami prymusa Przybyłowskiego i wieczorami próbowali Goldoniego. Chcieli po prostu grać ! On skrzętnie wykorzystał to ich „chcenie”. Wiedziałem o próbach, dochodziło do mnie, jak bardzo pragnęli mi pokazać co potrafią. Cieszyło mnie, że jest w nich tyle zapału, ale nie byłem pewny w jakim kierunku poprowadzi ich prymus. Trapiła mnie ich niewiara w moją pracę.

Wreszcie koniec semestru zimowego. Zadowolony byłem z wyników (oceny).

W semestrze letnim postanowiłem zrobić przedstawienie ze wszystkimi efektami inscenizacyjnymi, z atrakcją i pomysłami. Zaproponowałem studentom młodzieńczy utwór Witkacego „KARALUCHY”. Rzecz miała być „brana” na zajęciach w trzech grupach, z tym, że podczas pracy domontujemy do tego utworu trzy inne – dla każdej grupy według wyboru. Dość, że pierwsza grupa wybrała „Księżniczkę Magdalenę”, druga „Menażerię”, a trzecia „Księżniczkę odważną”. Jak wiadomo te trzy wybrane utwory należą do cyklu „Juwenilia”.

Na razie to wszystko było o-kej! Gdy naraz wybuchła dyskusja: – nic ciekawego te „Karaluchy”, trochę tekstu – i żaden problem. Próbowałem podpierać swoje wywody oceną Puzyny, napisaną we wstępie do dramatów Witkacego: „Walka Witkiewicza z „bebechowatością”, zdewaluowanymi uczuciami i jego ciekawa teoria gry aktorskiej – wyprzedzają Brechta: “katastrofizm” światopoglądowy Witkacego żywo przypomina Becketta i całą tzw. czarną literaturę: nadrealistyczny, pozornie nonsensowny humor jego staje w zawody z humorem Ionesco…”

Nie. Nie zgadzają się ze mną, a właściwie z Puzyną. Uważają, że zalecam metody zbyt wymyślne, oschłe, niegodne szkoły. Oni uważają, że emocja rodzi emocję. Nienawidzą wszystkiego, co kojarzy się z jakimś wyrachowaniem.

Próbowałem znowu z innej beczki i na pomoc przywołałem Craiga.

Dla Craiga bowiem ideałem jest człowiek obdarzony zarówno bogatą naturą, jak i potężnym mózgiem… Słowem intelekt zarówno siebie, jak i emocję doprowadzi do tak subtelnego rozsądku, że cała maszyna nigdy nie dojdzie do stanu wrzenia… będzie natomiast umiała wykonywać doskonale umiarkowane ciepło i utrzyma je we właściwych granicach.

Nie dało rady. Nie przekonałem ich gadaniem.

Trzeba było sięgnąć po atuty doświadczenia (praktyki).

Oczywiście z „Karaluchów” nie zrezygnowałem. Przystąpiłem do pracy.

Czy miało to być widowisko teatru poetyckiego, obracające się nadal w kategoriach sceny i aktorów, a widz pozostanie jednostką bierną, czy też „zmusimy” go (widza), do działania.

Ostatecznie ustaliliśmy, że będzie to spektakl relacji między sceną a widownią.

Ustaliliśmy następnie, że trzy wersje „Karaluchów” plus wybrane inne utwory Witkacego zostaną zagrane na dworcu kolejowym. Będą to „dramaty” afabularne, improwizowane wśród publiczności przygodnie zebranej w poczekalni dworca. W spektaklu tym brak będzie postaci scenicznych mających swoje psyche, toteż „stroje” będą jednolite, niwelujące hierarchię, płeć, rolę.

Aktor będzie tu traktowany jak  z n a k  teatralny, jak istota poruszająca się w czasie i przestrzeni. Swoim świadomym działaniem, działający aktor może powodować powstawanie znaków u swoich partnerów i u widzów. Wszystko tutaj stawać się będzie na styku: teatr i rzeczywistość. To zderzenie rzeczywistości z teatrem powinno wywołać zjawisko nieznane, praktycznie nieograniczone.

A zatem głównym moim celem było przekonać studentów, że cały proces twórczy przebiegać może tylko w obecności widzów, w zderzeniu z sytuacją zastaną na dworcu. Niech w czasie spektaklu znajdują odpowiedź na pytania jakie otrzymają od widza. Aby tak się stało potrzebna jest ich wrażliwość i inteligencja – to wszystko.

Jeśli tak dużo zakładałem zabierając się do dzieła z niewierzącymi, to była to sytuacja heroiczna. Nie czczony jako rycerz, lecz pogromca – wykładowca nakładałem na siebie moc obowiązków. Gdzie znajdę kostiumy dla moich groźnych bestii? Nie wiem. Dialog taki mogłem prowadzić tylko z sobą.

Jak wynika z założeń, grupa pierwsza ubierze się „po beckettowsku” – jakieś koszulki z napisami na plecach (Karaluchy), melonik, chaplinowskie spodnie i … boso. Koszulki studenci kupili sobie na własny rachunek (sic!), z takimi napisami przydadzą się na wczasy. Meloniki? Zrobi pracownia miejscowego Teatru Lalek. Dyrektor Koterla zlecił już do realizacji. Zlecił również wykonanie szablonu: KARALUCHY. Spodnie? Wypożyczyłem w Teatrze Wyspiańskiego w Katowicach.

Tu przekonałem się, jak bardzo ci wszyscy moi „znajomkowie po fachu” chcą mi pomóc. Była przy okazji ciepła rozmowa i gorąca kawa. Cieszyła mnie ich życzliwość.

Drugą grupę mieliśmy ubrać w kostiumy „z Krakowa”: kierezyje, czapki rogatki, ale żeby przypominali kosynierów, tych od Wyspiańskiego, a nie wieś i folklor cepeliowy. Tutaj z pomocą przyszła Opera Śląska. Znaleźli kierezyje. Znaleźli szybko i łatwo, bo znowu dyrektor Baron, to stary znajomy, o miedzę, w okresie, gdy dyrektorował w Częstochowie. Pomogło mi tutaj i to, że akurat mój druh Ludwik Rene prowadził próby do „Króla Rogera” Szymanowskiego. Oczywiście, znowu, jak wyżej: kawa, rozmowa, wspominania, całowania. Ale czapek nie dali, bo nie mieli. Czapki rogatki, łatwo dostałem ze szkoły baletowej (również w Bytomiu).

Dla trzeciej grupy, po suknie ala biedermeier pofrunąłem do Brauna. Wypożyczając kostiumy od Brauna byłem ciekawy jego postawy. Nie, czy pożyczy. Lecz co pomyśli, co powie?! On, który pisze: „… ileż razy nagłowiłem się w ostatnich moich przedstawieniach, aby zneutralizować ten fałsz płynący z przebierania aktora w kostium… W istocie najczęściej jest on nam dziś niepotrzebny. Gramy w naszych codziennych, roboczych strojach, gramy nago”. Ale dyrektora Brauna nie zdziwiło to, że od niego chcę mieć „kostium stylowy” – domyślił się, że ubiorę w nie, w damskie kostiumy całą grupę studentów, mimo, że w tej grupie jest czterech chłopców i trzy dziewczyny. Tak musiało być – i koniec.

A zatem miałem wszystko. Ba, nawet chłopiec od Tomaszewskiego, jako że adorator Danusi Suchej, i on obiecał pomóc wymalować twarze „beckettowcom”. A prawda! – skąd szminki? No, właśnie. Tutaj, w Operze Wrocławskiej odnalazłem znajomego z Będzina, to o szminki nie trudno. Tym znajomym jest dyrektor Pietras. Przez sześć lat męczyli się z sobą, z Drzewieckim w Poznaniu i teraz uciekł, żeby wrócić na swoje dawne miejsce, w Operze Wrocławskiej.

Wyłuszczyłem te wszystkie sprawy techniczno-uboczne celowo. Widać tutaj, jak na dłoni, że wykładowca w szkole bawi się doskonale. Odświeża znajomości i przy okazji sprawdza, czy przyjaciele są rzeczywistymi przyjaciółmi.   S Ą!

Zaczęły się starania o „występ” na dworcu. A więc wizyta u naczelnika dworca. Tutaj nie obeszło się bez odwołania do podziału kompetencji: skoro ON – Jowisz (naczelnik), włada piorunami, jego zastępca Apollo, wozem słonecznym, to dlaczego pani kierownik świetlicy dworcowej nie ma być dyrektorem od „spraw kulturalnych” (z pochodnią w herbie). A za tym pismo, w sprawie poczekalni, musi być w trzech egzemplarzach. W piśmie miało być napisane, „po co ta impreza”. Ale kapryśne bóstwo od świetlicy nie musiało się zgodzić, bo kto będzie sprzątał po „takich” studentach?

Zamiast wyjaśnień podsunąłem pani kierownik przednią myśl: napisze w swoim dzienniku, że „było przedstawienie”. A to się dolicza do premii. Pani kierownik zmieniła zdanie i przydzieliła dodatkowo „Izbę dla matki i dziecka” i to była nasza garderoba.

Jestem więc spokojny – wywalczyłem miejsce do gry.

Tu ma się odbyć bitwa. Zwycięstwo, czy klęska?

* * *

Sala poczekalni dworca kolejowego dostarczy zdawałoby się nieograniczone możliwości – lecz przed studentami stawia trudny problem. Tym problemem jest przestrzeń. Przestrzeń, która kusi. Rodzi pęd swobody. Do rozhasania się w profuzji pomysłów. Do gestykulacji. Krzyku.

Bałem się. Bałem się, gdyż Witkacego studenci „przerabiali” w małej salce szkolnej o wymiarach 7 na 5 metrów (takimi salami dysponuje szkoła). Bałem się, a przecież świadomie założyłem, że podczas gry przed publicznością dworcową może ich ogarnąć szał wolności. Mimo to nie przewidywałem żadnej próby wyprzedzającej pokaz. Właśnie – pokaz przed komisją egzaminacyjną ma się odbyć a vista.

Bałem się. A mój niepokój wzrastał, gdy rektor Degler zagadnął mnie kiedyś „przy okazji”: „Cóż to? Podobno chce pan zawojować dworzec?

Tymczasem inne stanowisko zajęła, już udobruchana, pani kierownik świetlicy, gdy z nią załatwiałem zezwolenie na występ: „Rozumiem pana, powiedziała, chce pan aby studenci zetknęli się z niecodziennym widzem, chce pan wyciągnąć ich z murów szkoły”. Wtedy właśnie zaprowadziła mnie do pomieszczenia, które miało być garderobą. W pokoju były lustra i woda. Słowem warunki doskonałe dla moich studentów.

Umówiliśmy termin występu. Pokaz miał się odbyć 16 czerwca o godzinie 13-tej.

Dzień występu studentów.

Gorączkowa rozterka między zwątpieniem i nadzieją, dumą i lękiem.

Czy wolno mi oczekiwać tego dnia z nadzieją, że wróci wiara, że wyzwolę się od okrutnego wpływu emocjonalnej słabości?

Jakże to wspaniałe.

Poczekalnia dworca. Czy teatr jest zdolny, tych pasażerów, widzów o różnych postawach przekształcić w zbiorowość ludzi wspólnie odczuwających a nawet zbiorowo stymulujących ze studentami – aktorami? Obserwujmy ich.

Otóż publiczność ulegała stopniowej inicjacji. Najpierw, dla przykładu, ten usypiający pasażer – przerywa drzemkę. Jeszcze go denerwuje „inność”, jaką proponują aktorzy. Tego nie przewidywał wchodząc do poczekalni. Jeszcze siedzi odwrócony tyłem do „akcji”. Po chwili odwraca się, siada okrakiem na krześle, żeby lepiej widzieć, a w końcu wciąga się do gry. Oddaje aktorowi krzesło – kłaniają się sobie.

Aktor otrząsnął się z tremy. Spojrzał widzowi w oczy. Już ma widza po swojej stronie. Widz okazał się wspaniały – aktor niezłomny. Na salę wbiega następny posłaniec. Jest rzeczą zaszczytną zginąć od strzały Amora, ale trudniej uzyskać krzesło, które jest potrzebne do gry. Ale nosiciel sentencji jest wszędzie tam, gdzie tego wymaga sytuacja – i oto następny student zdobył krzesło. Odstąpiła mu go Nimfa, ta, która do tej chwili była zaczytana. Uśmiechem podziękowali sobie.

Trzecia operacja – błyskawiczna. Pomaga w tym kunsztowne obycie aktora i zręczne posługiwanie się gazetą. Bo rekwizyt ten (gazeta) ma także swoje w tym spektaklu, zadanie. Gazeta wprowadza ze sobą napis: Karaluchy.

KARALUCHY – GAZETY rozłażą się, przy pomocy aktorów, po stołach, po wszystkich zakamarkach sali. Znać tu przebiegłość aktorów i wyczucie partnerów – pasażerów… Teraz wszyscy będą świadkami  w y p a d k u.

Sytuacja wymaga komentarza!

Akcja zerwana – ruch ustał.

Skupienie sali.

Cisza.

Odpowiedź sali była chwytem siermiężnym – zastygli.

Na krześle wiedźma, odwieczna, za sprawą czarów łudząca urodą młodej kobiety – to Magdalena.

Uczłowieczył się KSIĄŻĘ WISTELJUS, trafia na środek sali, idzie do niej w roli kochanka – Jacek

Jacek Zuzański, bo to on jest właśnie nieszczęsnym kochankiem, tam w szkole, na zajęciach podchodził do księżniczki niepewnie, nie spieszył się, ale parł do przodu. Tutaj na dworcu stało się „coś”, co zachwiało zachowaniem Jacka. Bo oto:   g ł o ś n i k!

Głos z głośnika zapowiada opóźnienie pociągu z Paryża. Co Jacek? Nie popełnia on jednak tragicznie nieodwracalnej winy – ma otwartą drogę do KSIĘŻNICZKI, a jednak nie idzie. Słucha komunikatu. Odciął się od tego złudnego świata przypisując go złym siłom.

Scena ta wcześniej nie miała układu formalnego – Jacek grał na wyczucie. Jak chciał!

Można ją było, tą scenę, podzielić na trzy, cztery kolejne etapy podchodzenia do ukochanej – tutaj, za sprawą głośnika, rzecz załatwiła się sama: mamiący śpiew syreny był symboliczny – opóźniał powrót kochanka WISTELJUSA

 

Magdalena na próżno czekała –
młodość przekwitła, jak róże –
uroda topnieje
czas umyka szybciej niż leci strzała –

 

A to wszystko się stało za sprawą głośnika, na dworcu kolejowym we Wrocławiu.

Jacek Zuzański otrzymał od Komisji Egzaminacyjnej ocenę: bardzo dobry!

Wszystkie formy doskonałe są w myśli poety: lecz nie są one zaczerpnięte ani też skomponowane z natury: rodzą się w wyobraźni (William Blake). Jacek posiada wyobraźnię – i sporo inteligencji.

Tymczasem ściemniało się na scenie – poczekalni, grzmiało, błyskało się. Nie!

To tylko aktorzy szaleją. Popychają nogami krzesła po kosmicznie-kamiennej posadzce poczekalni. Jednocześnie każdy z nich „wywołuje” z siebie jakąś samogłoskę.

To było zamierzone. Rodzi się: Urschrei!!! Materializuje się w największym napięciu schonberowski, pierwotny krzyk. I wtedy, nowi aktorzy zjawiają się na scenie. Coś grają! Nie jest to już chór stały, pojawiający się jako inna grupa, w swojej roli rzeczowej mają oczywiste zadanie, wprowadzają różnorodności dźwiękowym kształcie: szuranie krzesłami, w ciszy – samolot?? nie ! – skrzydła ptaków. W powietrzu wisi niebezpieczeństwo – KARALUCH OBLEGAJĄ DOMY.

Poczekalnia dworca uległa epidemii. Postępująca mutacja ogarnia cały dworzec. Pasażerowie wchodzą. Wypełniają poczekalnię dworca. Nikomu nie spieszno na pociąg! Stoją w drzwiach, oknach.

* * *

Czy myślicie, że byłem obojętny na to, co się wtedy działo. Stałem samotny, pełen godności. Nie obeschły na mnie malowane łzy. Potem spadła na mnie brawura uśmiechów, ich wszystkich, to było później, gdy zebrali się w moim pokoju gościnnym, w szkole.

Topi się czerwiec. Rozjechali się studenci do swoich domów. W mieszkaniu moim, w mojej pracowni leżą rozrzucone kostiumy. Zabawa w DWA OGNIE skończona.

Kto pooddaje wypożyczone zabawki? Myślę, że ja?

 

Przedruk za: Jan Dorman, Być mistrzem. Materiały z tamtych lat, t. 2, wybór i oprac. Iwona Dowsilas, Będzin 2006.
W tekście dokonano niezbędnych korekt redakcyjnych w zakresie pisowni.